Artur Tabor – w 11. rocznicę

2 lipca 2010 odszedł od nas Artur Tabor. Wybitny fotograf i filmowiec przyrody. Przyrodnik. Przyjaciel.

Przedwczoraj stracił życie, gdy wspinał się na drzewo, żeby sfotografować jastrzębia. Dziś, 4 lipca, wiadomość dotarła do Polski. Rozdzwoniły się telefony ze smutną informacją, jedną z tych, z którą oswajasz się długo. Albo nigdy. Tak było dokładnie 11 lat temu. Z ziemią rozstał się w pod eskortą tybetańskich buddystów. Zanim jeszcze Jego prochy trafiły do kraju w urnie przewożonej w plecaku przez brata Jacka, próbowaliśmy zrozumieć co się stało. Jeszcze trwał sezon, coś było do napisania. Głowa nie pozwalała jednak zapomnieć. Wypad w Bieszczady z moimi przyjaciółmi był najlepszym wtedy lekarstwem. Trzeba było uwolnić myśli, uciec gdzieś, zmęczyć się, spać pod gołym niebem i patrzeć w gwiazdy. Jakoś się udało. Stamtąd już na pogrzeb. „Z prochu powstałeś i w proch się obróciłeś” powiedział ksiądz. „All we are is dust in the wind…” można usłyszeć w piosence grupy Kansas.

 

Artur z bratem Jackiem. Mongolia 2010

W tym czasie kończyliśmy z Fundacją Wspierania Inicjatyw Ekologicznych projekt pn. „Sowy Polski”. Jedną z jej składowych był film o takim właśnie tytule, który realizował Artur. Sowy to Jego konik, więc nie martwiliśmy się, by cokolwiek miało się nie udać. To co się stało nie było do przewidzenia. Były materiały, scenariusz, komentarz. Trzeba było zmontować, dodać ścieżki dźwiękowe, lektora, zrobić animacje. Ktoś musiał to dokończyć. Pierwsze spotkanie u Joli, żony Artura, i próba zażegnania problemu. Jednak rana była zbyt świeża, żeby rozmowy były wystarczająco konstruktywne. Po słowach pierwszego kandydata na realizatora: „To jak? Robimy byle jak, żeby było, bo na lepiej nie ma czasu” stwierdziliśmy zgodnie, że szukamy kolejnego. Przyszedł mi do głowy mój dobry znajomy, Krzysiek Kaszewski z Wrocławia, bardzo sprawny w te klocki, który jednak wciąż narzekał na brak czasu. I tu się stał cud pierwszy – miał czas! I ja miałem czas, by mu w tym procesie towarzyszyć. Ale żeby nie było znów tak łatwo, okazało się, że materiały Artura są pochowane po różnych dyskach, czasem zabezpieczone, w różnych formatach. Parę dni grzebania i przywiozłem do Wrocławia to co mogłem znaleźć. Jestem pewny, że nie dotarłem do wszystkich, bo widziałem np. parę ciekawych podglądówek, ale bez oryginału. Żeby móc skorzystać z tego co mamy stwierdziliśmy; że nie możemy zrobić filmu w jakości HD. Donator na szczęście zgodził się na to. Zamknęliśmy się z Krzyśkiem w jego domu pod Wrocławiem na miesiąc. W międzyczasie łataliśmy też dziury, które podpowiadał scenariusz. Epizody w których miał wystąpić człowiek nie były trudne do realizacji. Kobieta w pierwszych ujęciach, która wybiega z cmentarza przerażona nawoływaniem puszczyka, kręcona w Bystrzycy Kłodzkiej, zajęcia w szkole z dzieciakami i wieszanie kosza dla uszatki w zaprzyjaźnionej szkole we Wrocławiu. Brakowało nam jednak bardzo jednej, wiążącej sceny – ornitolog znajduje podlota, obrączkuje i odchodzi. Był już sierpień, a już w lipcu znalezienie młodej sowy jest trudne, choć jeszcze w pewnym stopniu możliwe. Wylatują przecież późne sóweczki. Miałem taką dziuple po dzięciole czarnym w buku w Górach Stołowych, gdzie samica włochatki poniosła w maju stratę. Może a nuż powtórzyła lęg w jakiejś dziupli obok? Choć prawdopodobieństwo było równe niemal zeru więc i wiary w to nie miałem żadnej, ale sprawdzić dla spokoju sumienia trzeba było. I tu się stał cud numer dwa, bo w tej samej dziupli zastałem jedno pisklę włochatki. Jakby na mnie czekało. To, że lęg należał do tej samej samicy byłem pewny, gdyż miała ona specyficznie umaszczoną twarz. To najpóźniejszy znany mi lęg włochatki w Polsce i podejrzewam, że jeden z rekordowo późnych w Europie. Artur czuwał. Scenę z tą sową możecie obejrzeć w 29’35’’ filmu. Przy tej okazji powstało parę fotografii. Maluch przestał się bać w czasie tej krótkiej sesji a świat był ciekawszy niż wnętrze rozgrzanej i dusznej dziupli. Lubię te zdjęcia i pamiętam dobrze uczucie jakie mi wtedy towarzyszyło. Radość, że się udało, zmęczenie, bo to był wyjątkowo gorący dzień na wspinaczkę, no i smutek, który chyba przebijał się przez to wszystko najbardziej. Smutek, bo taką scenę powinniśmy przecież kręcić razem z Arturem. Niestety była już przeszłość. To chyba ostatni moment, gdy czułem Jego tak bliską obecność. Na pewno było to mistyczne przeżycie.

 

Z włochatką. Pisklę po sesji powędrowało do dziupli by za kilka dni je opuścić „o własnych skrzydłach”

Film powstał, projekt rozliczyliśmy pozytywnie. Pewnie część z was ma plakaty z sowami Polski lub koszulki (jeszcze bez puszczyka mszarnego), może pakiety edukacyjne albo oryginalny film na DVD. Premiera filmu odbyła się jesienią w ZOO w Warszawie, gdzie z żoną Artura – Jolą i Andrzejem Kruszewiczem opowiadaliśmy pokrótce o tej trudnej realizacji, Arturze i nieco też o sowach. Film zresztą nosi w sobie bombę informacyjną o tej grupie ptaków. Zawsze uważałem, że jest przegadany, ale o dziwo nikt tego nie podziela. Z drugiej strony ten zabieg był świadomy. Nie dowiem się już jaki byłby ten film o sowach, gdyby zrobił go Artur, tak od początku do końca. No i czy ten nasz finalny produkt podobałby się Arturowi. Mam nadzieję, że tak.

Link do filmu „Sowy Polski”

Próbowałem zgadnąć co Artur robiłby w trakcie montażu? Daliśmy sporo ujęć uszatki błotnej. Nie bez przyczyny, gdyż gatunek ten był piętą achillesową Artura i nie znalazł się w kultowym albumie „Sowy Polski” z 2006 roku. We wznowieniu z 2013 roku już tak. Jest też taka dość dramatyczne scena z puchaczem, który schwytał krzyżówkę. Uparłem się, by była, gdyż pamiętam naszą rozmowę o tym i że Artur był z niej bardzo zadowolony. Na pewno by jej nie pominął. No i zwróćcie w końcu uwagę na scenę z podlotami uszatek (28’43”), które wspinają się po pniu jak papugi. To ostatnie ujęcia filmowe, które zrobił w Polsce, przed wyjazdem do Mongolii. Znamienne.

 

Sóweczka z gryzoniem, jedna z bohaterek filmu „Sowy Polski”. fot. Artur Tabor


Mam tylko taką podglądówkę. 2000 rok, z Arturem i Bogdanem Ł. w chatce, gdzieś w bieszczadzkim lesie


Ciekawy zestaw ludzi, którzy spotkali się w moim domu w Kudowie Zroju w 1999 r.: Artur Tabor, Wojtek Kuchta, ?, ?, Krzysiek Żarkowski, Mirek Rzępała i ja


Bieszczady, lipiec 2010. Przed wyjściem w góry

Śledź mnie na: facebookistagram
albo ja będę śledził Ciebie!